Pojechaliśmy na Hel

Kolejny dzień, to kolejny wpis. Oczywiście maltretuję Was zdjęciami, ale co z tego, skoro stwarza mi to tak ogromną przyjemność. Wybaczcie! Jeszcze trochę - obiecuję.

Na początku pragnę wszystkim Chłopakom życzyć wszystkiego, co najlepsze i samych świetnych kobiet wokół Was!

Dzisiaj jedziemy na Hel. Zapraszam na pokład!


Jak dojechać?

My jechaliśmy z Gdyni pociągiem Polregio. Za dwa bilety - jeden normalny, drugi studencki zapłaciliśmy niecałe 21 zł. Czas, który spędziliśmy w pociągu to półtorej godziny, a widoki od Pucka były po prostu przepiękne.

Na sam Hel można także dostać się za pomocą Żeglugi Gdańskiej (tramwaje wodne) z samego Gdańska, Sopotu, czy Gdyni. Z racji tego, że nie było sezonu nie zdecydowaliśmy się na to rozwiązanie. Czas podróży wynosi 30 minut, jednak koszt biletu to 40 zł w jedną stronę za osobę.

W sezonie kursują również wodoloty - koszt to 90 zł. 


Do samej miejscowości mam ogromny sentyment. Tam spędziłam swoje pierwsze długie wakacje po drugiej klasie podstawówki. Nic się nie zmieniło z tego co pamiętam. Urok pozostał ten sam. Byłam zdziwiona, że w kurorcie znajduje się tak wiele turystów. Chociaż pogoda była przepiękna, więc to logiczne wytłumaczenie. 

Bardzo przepraszam za krzywe zdjęcie, ale robiłam je na statku pirackim, ale o tym już zaraz!


 Bardzo miły Pan zaprosił nas na rejs statkiem, a raczej starym kutrem przerobionym na statek piracki. Cena była bardzo atrakcyjna - 20 zł za godzinę rejsu (dla porównania w Sopocie było to 40 zł za 40 minut rejsu, a w Gdańsku 45 zł za 40 minut rejsu). Mieliśmy wypłacone tylko 38 zł i spytaliśmy się, czy możemy tyle zapłacić. Udało się, a ja mogę powiedzieć, że pierwszy raz w życiu coś utargowałam. 


Byłam bardzo szczęśliwa, bo spełniłam jedno z moich marzeń - rejs statkiem. Tylko tutaj pojawił się problem. Kuter był niewielki, a ja panicznie zaczęłam się bać, że mam chorobę morską. Po wypłynięciu na otwarte morze poczułam się trochę słabo, ale wrażenia były lepsze niż na kolejce górskiej. Najlepsza atrakcja w moim życiu (pewnie sobie myślisz, że ubogie mam to życie - może i mam, ale jeszcze wiele przede mną).

Zostałam też cała zamoczona przez ogromną falę (chwilę wcześniej na szczęście schowałam aparat) - dobrze, że na mojej tworzy nie spoczęła żadna chełbia, bo całkiem sporo ich było na cyplu.

Zdjęcie, które widzicie zostało wykonane z górnej części małego pokładu - tak, wspięłam się podczas rejsu, na falach po drabinie i odważyłam się stanąć tam na górze i nie spadłam do morza. Brawo ja!


Cała podróż trwała rzeczywiście godzinę, przy czym z tych emocji zgłodniałam. Oczywiście nie mogło obyć się bez pysznej, świeżej ryby. Było pysznie.

Wtrącę jeszcze, że to zdjęcie poniżej prezentuje zatopiony fragment jednego z wielu statków dostępnych dla płetwonurków. Dowiedziałam się, że w jednym z nich zostało zatopione 100 monet okazjonalnych, a jedną otrzymała sama świętej pamięci Maria Kaczyńska. Każdy kto zanurkuje, może je odszukać i wziąć na pamiątkę - swoją drogą ciekawe, czy wszystkie zostały wyłowione.


Kolejnym punktem wycieczki była latarnia morska, która była bardzo wysoka i moje nogi i pośladki czuły to w 100%. Widok z góry rekompensował cały trud i zmęczenie. Zobaczcie sami!


Nadszedł również czas na spacer ku początkowi Polski. Tak, tak byłam tam, gdzie nasza ojczyzna się rozpoczyna. Teraz czas na druga stronę.





Pomęczę Was jeszcze zdjęciami z zachodu słońca. Dla takich chwil i widoków po prostu warto żyć i warto je utrwalać nie tylko w głowie.






Trochę żałuję, że nie starczyło nam czasu na zwiedzanie Fokarium, ale trudno. Mamy pretekst, by tutaj powrócić, a na osłodę wrzucam zdjęcie kota, który także jest ssakiem i wyjadał sobie rybki złowione przez rybaków.
Na zdrówko!


A Wy mieliście okazję stanąć na samym początku Polski?
A może udało się zdobyć sam jej koniec?

Popularne posty z tego bloga

Pierwsze urodziny bloga

Blogowanie od kuchni, czyli droga do publikacji nowego wpisu podczas spadku motywacji